-
Swawolnie, sielsko, idyllicznie. Pomiędzy jej wpatrywaniem się w zieleń drzew i tłumaczeniem poematu Yuna Dong-Ju wtrąca kłótnię matki z synem, równie dziwną i rzucającą kolejne światła na postać samej Iris. Jest trochę miejsca na wyrzucenie pretensji i ironiczny komentarz na temat cudzego życia, na niepewne kiwnięcia głowy i kawkę na pojednanie, a nawet wytknięcie potencjalności starych dobrych mommy issues. Aż chce się powiedzieć: jak to u Honga.
-
Może wetknę tu trochę plotkarskiej maniery, ale w przypadku tak silnie autobiograficznego filmu, gdzie - choć bohaterowie noszą inne imiona niż ich życiowe odpowiedniki - nazwiska kolegów z branży pojawiają się co jakiś czas w dialogach, a sam reżyser prowadzi z offu monolog odnoszący się bezpośrednio do swojego życiorysu, trudno takiego prądu uniknąć.
-
Coś o dokuczliwych i troskliwych zarazem siostrach, o chłopaku ze stolicy, o koleżance, której przydzielało się w zabawie rolę cyrkowego klowna. Coś o zrywaniu jabłek i miłym dziadku zza płota. Coś o wiejskim proteście małych aktywistów przeciwko NATO. Coś o zamartwiającej się matce i o wpatrującym się w dal ojcu. O dniach, po których nic nie będzie tak, jak było.
-
W dwugodzinnym filmie Olivierowi Marboeufowi i Virgilio Almeidzie, autorom scenariusza, udaje się zmieścić niewiarygodną ilość motywów, które można by sobie w produkcji obejmującej ten konkretny okres w historii Gwinei Bissau wyobrazić. Narracyjnymi czy też ogólnie formalnymi eksperymentami Na N'Hada również sypie jak z rękawa.
-
Nic jednak tak dobrze nie uwypukla wszystkich przywar, jakie można przypisać nowej Akademii pana Kleksa jak jej ścieżka dźwiękowa - przykład totalnej "męskogranizacji" polskiej muzyki rozrywkowej. Działanie w myśl zasady: w celach promocyjnych musimy zatrudnić jak największą liczbę artystów i dostosować nasz kawałek do wszystkich gości.
-
"Czy homar ma duszę?" - pytanie to pada z ust Jiangyu, prezentując tym samym w całej swej glorii ekscentrycznie poetycki charakter utworu. Wu Lang przygląda się niezmiennie poruszającej duchowe struny relacji międzyczasowej. Jego bohater powraca do starego życia: odwiedza dawną miłość, chwyta się brzytwy w postaci tej samej pracy co niegdyś, przez którą prawdopodobnie trafił za kratki.
-
Tótem unika wielu niebezpieczeństw, na które narażają go podejmowane wątki, w tym tego najważniejszego - narracyjnej miałkości i mdłej charakterologii. Avilés opowiada, fascynując się nie tym, co na ekranie widziane czy zasłyszane, ale metafizycznym związkom, które nadają rytm domowemu mikrokosmosowi - cyklowi życia, który rządzi światem tak ich, jak i otaczającej biosfery.
-
Koronkowa, komplementarna struktura filmu złożona jest z dychotomicznych zestawień. Z jednej strony pamiętające Habsburgów uliczki zderzają się z kamiennymi wybrzeżami Iberii, z drugiej suche łąki spotykają śnieżne krajobrazy. Paczuszka pełna miłości przypomina przez to nieustanne balansowanie na krawędzi, kiedy z poetyckich wizji przywołujących na myśl pokazywane ostatnio we Wrocławiu Pod ziemią Michelangelo Frammartino wyrywają nas kolejne narzekania Angeliki.
-
Półtoragodzinny klip muzyczny. Znakomicie zagrany, przeszywający swoją agresywnością, ale jednak długi klip. I na takie eksperymenty powinno być w kinie miejsce, szczególnie w tym polskim, które od lat zdaje się już zaczadzać oparami narodowej historii i niepoprawnego romantyzmu w wydaniu komediowym.
-
Trzymająca w napięciu opowieść o indywidualnym dramacie niepewności i rodzicielskiego kryzysu, ale i projekt o skali makro podejmujący skomplikowaną kwestię relacji z historią, kluczową dla narodowej tożsamości.
-
Wyczerpuje wszystkie siły na zwieńczenie wspólnej historii bohaterów. I pozostaje mieć tylko nadzieję, że to zakończenie - nawet jeśli nieudane - zakończeniem faktycznie zostanie. Bo ten tramwaj, w którym mechanizm "wskrzeszania" serii polega na tworzeniu do niej metakomentarza, dalej już nie zajedzie...
-
Aksinowicz przygotował introspektywną podróż do czasu swojego życia, kiedy może i układał Lego, jadł zrzucone z balkonu kanapki, żuł gumy turbo, podrywał pierwszą dziewczynę, oglądał Teleranek, ale przede wszystkim żył we współuzależnionej rodzinie.
-
Ani nie opowiada historii w ciekawy sposób, ani nie mówi o niczym odkrywczym, nie charakteryzuje go również jakość aktorska czy techniczna. Zatem spędzamy w kinie prawie trzy godziny na oglądaniu rodziny milionerów, która skacze sobie do gardeł, żeby w czasie napisów zapytać: po co nam to było i gdzie nasze stracone pieniądze?