-
Jako telewizyjny fenomen serial utrzymał swoją pozycję przez trzy sezony, lecz dziełem zabawnym, wzruszającym, przemyślanym, pokręconym, prowokującym permanentny uśmiech na twarzy, stanowiącym potrzebną każdemu ucieczkę od rzeczywistości, wreszcie istotnym kulturowo pozostał przez sezonów sześć.
-
Paradoksalnie jednak - choć nie przepadam za serialami pomyślanymi jako zamknięte historie uspójnione głównym bohaterem lub wspólnym mianownikiem fabularnym - w największym stopniu zachwycił mnie niemal proceduralny rys poszczególnych odcinków. Prawie każdy z nich to pełne reżyserskiej dezynwoltury małe arcydzieło średniego metrażu, które najlepiej smakuje w niedużych dawkach, optymalnie, jako cotygodniowy rarytas.
-
Realizacyjna pokora przekuta w maestrię podoba mi się w serialu Tarabury i Lewandowskiej najbardziej. Złote, a skromne.
-
Nie zrozumcie mnie źle. "Ciała" to dobry, warty obejrzenia serial, idealny na dwa, trzy coraz dłuższe jesienne wieczory. Nie jest niestety takim serialowym wydarzeniem, jakim miał potencjał być.
-
Interesujące niuanse i frapujące detale muszą ustąpić miejsca frajdzie, jaką z tego wszystkiego ewidentnie ma sam Filoni, któremu śpieszno odwiedzać dawno niewidzianych przyjaciół, aranżować fajowe potyczki i pozwolić się wykazać utalentowanej ekipie odpowiedzialnej za efekty specjalne. I czasem to wystarczy.
-
Flanagan przyszykował swoje pożegnalne dzieło jako halloweenową błyskotkę skrojoną pod sezonowy katalog Netflixa, serial, który straszy tak, żeby przypadkiem nie wystraszyć, a po twórczości Poego meandruje jedynie pretekstowo, tak by nie zniechęcać nikogo literackimi proweniencjami.
-
Choć autorom "Sex Education" nie udało się na finiszu przekroczyć strefy komfortu, należy im się mały, skromny dyplom. Na kwiaty i czekoladki pewnie nie zasłużyli, ale przyznajcie, że sporo się od nich nauczyliśmy przez cztery wspólne lata.
-
Z uwagi na kurczowe przywiązanie do filmowej serii brakuje serialowi własnego stylu, języka i charakteru. Dlatego, może nie tyle zmierza on ku autoparodii, co raczej pokornie mości się na miejscu dla drugoligowej podróbki, jakby rozumiejąc, że w Nowym Jorku jest miejsce tylko dla jednego Johna Wicka.
-
Nie będę nawet udawać, że bawiłam się źle. Każdy drobny easter egg, oczko puszczone od twórców w stronę oglądających i energia bijąca od całej obsady sprawiają, że nie sposób oderwać oczu od ekranu.
-
Najważniejsze pytanie, jakie płynie z nowego sezonu, brzmi: czy bohaterki będą w stanie ostatecznie wyzwolić się z jej niszczącego wpływu, przerwać błędne koło wyparcia, powrotu wypartego i przymusu powtarzania tego, co było? W ostatnim odcinku krąg - za wielką cenę - wydaje się na chwilę przerwany. Pytanie, na jak długo.
-
Staje się kolejnym przykładem serialu tłumaczącego nam oczywistości na podstawie powszechnie dostępnych informacji i nie działa ani jako fikcja, ani jako dokument, miotając się między chęcią przybliżenia faktograficznego kontekstu a rozpisania znaczącej historii. Nie wyszło ani jedno, ani drugie, po części z winy atroficznego scenariusza, po części z powodu tonalnego fałszu, bo Berg traktuje wszystkie postacie niczym kreskówkowy anturaż uatrakcyjniający jego dokumentalne zapędy.
-
W odwracaniu kota ogonem bywał bezwstydny, bywał też psotny, lecz dziś uśmiech na twarzy, cięta riposta na ustach i towarzystwo udomowionych psa, osła i kucyka sprawiają, że trudno nie ulec jego czarowi. W tym cały jego urok: choć przypomina boga Olimpu, jest też naszym kumplem. A przynajmniej sprawia, że tak nam się wydaje.
-
Nie jest jednak metaforą upadających autorytarnych systemów z XX wieku. W dystopijnej wizji przedstawionej w serialu znajdujemy wiele motywów korespondujących z naszymi własnymi lękami i obawami. Obraz systemu, który znajduje się w ciągłym kryzysie, ale nie widać dla niego żadnej alternatywy poza zupełnym zniszczeniem, z katastrofą ekologiczną majaczącą na horyzoncie, przemawia do współczesnej wyobraźni podobnie jak stan zawieszenia w wiecznej teraźniejszości.
-
Pierwszy odcinek nie wykorzystuje swojego potencjału, a trzeci sięga po zbyt proste rozwiązanie, wywołując po prostu szok. Ale doceniam odwagę, jaka stoi za najnowszą odsłoną serii. Brooker spróbował czegoś nowego, wielu fanów jest rozczarowanych, ale mnie jego próba imponuje - cenię artystów, którzy potrafią inteligentnie pokazać środkowy palec korporacyjnym partnerom, krytykom, fanom i widzom i zrobić coś, czego mało kto się po nich spodziewał.
-
Odnajdując w serialu inne, równie pesymistyczne odcienie, łatwiej wybaczyć formalną prostotę oraz nazbyt hollywoodzkie rozwiązania paru wątków. I nie zapominajmy o najważniejszym: "The Offer" skutecznie rozbudza chęć na ponowny seans "Ojca chrzestnego". Czego chcieć więcej?
-
To opowieść o ludziach, dla których liczą się jedynie ich gierki o władzę. A jeśli ktokolwiek z nich wygra, to i tak przegra: krewnych, przyjaciół i resztki przyzwoitości. Wiele hałasu o nic?
-
Jest dobrym serialem, który "dobrze siedzi" w dialogach i inscenizacji. Dobrze ukazuje złożoność i kulisy tworzenia się narracji politycznych, wszelkich mechanizmów kuluarów, które dążą do jej celowego skomplikowania.
-
Gdy serial zaczyna już męczyć, świetne zakończenie ostatniego odcinka na powrót skupia uwagę i rozbudza apetyt na drugi sezon. Z pewnością dam mu szansę, ale błagam twórców: więcej politycznego mięcha, mniej telenoweli!
-
Największą przyjemność zapewnia obserwacja Brendana Sklenara i Julii Schlaepfer - ekranowych kochanków, między którymi iskrzy od pierwszych scen.
-
Mówiąc wprost: udało się nic nie zepsuć. Nie udało się natomiast zaoferować czegoś nowego. Ktoś powie: to nie wystarczy. Ja powiem: od czegoś trzeba zacząć.
-
Rozpięty między chęcią opowiedzenia autonomicznej historii a wymuszoną kwestiami komercyjnymi służalczością względem serialowego uniwersum.
-
Przy asyście doborowej obsady druga wizyta w "Białym Lotosie" przebiega więc tak jak mogliśmy przypuszczać: jest trochę czasu na igraszki i wypoczynek, są momenty gorzkiej refleksji i klasowych wojenek, są również łzy nieszczęścia i odrobina krwi. Pozostaje tylko czekać, aż White zorganizuje kolejne, serialowe wczasy. Choćby na końcu świata.
-
Nie oczekiwałem wprawdzie "Białego Lotosu" w stylu "Sopot '76", trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że "Brokat" to procesja straconych możliwości, nudna pocztówka z tajemniczego świata, do którego drzwi wciąż pozostają zamknięte.
-
Poza tym, "Harry i Meghan" równa do serialowej przeciętnej, bo ani nie wgryza się wystarczająco mocno w tajemnice rodziny królewskiej ani nie chce przesadnie drążyć w przeszłości i poglądach tytułowych bohaterów.
-
Oryginalny i pokręcony świat Burtona wciąga i nie puszcza, zaś twórcy, bawiąc się sherlockowskim motywem, nie rozwiązują wszystkich zagadek i zostawiają w Nevermore kilka otwartych furtek.
-
Problem w tym, że serial zapada się pod własnym ciężarem i jego ambicje, nieraz wynikające z czystej próżności, obsesyjnej chęci wykreowania prawdziwie zamaszystego spektaklu, mogą okazać się zgubne. Mamy bowiem do czynienia z przerostem treści nad formą - a przynajmniej tak chcieliby myśleć Friese i Odar. Bo o ile faktycznie sporo tutaj sprytu, to zwyczajnie mało starego dobrego telewizyjnego efekciarstwa.