-
"Komandosi śmierci" kończą się tandetną sceną pojednania Brada i jego Marcy: ich miłości przyklaskują żołnierze bez imion oraz żadnego znaczenia dla fabuły, całości wtóruje rzewna, soft-rockowa ballada. Wszyscy poruszają się w rytm efektu slow motion. Golan chciał wypuścić "Komandosów..." do kin, ale musiał zadowolić się wydaniem straight-to-video - była to bardzo rozsądna decyzja.
-
Film jest prosty i grubo ciosany, ale w swym gatunku wręcz sztandarowy. To ociekający testosteronem festiwal męskości, trochę łechtającej ego głównego aktora, toksycznej - John był wzorowym patriotą według Ronalda Reagana - ale przecież na takich klasykach wychował się niejeden dzisiejszy 30-parolatek.
-
W rękach mądrego scenarzysty James Henderson przeistoczyłby się w bohatera à la Jack Reacher lub James Bond. Może nawet zapoczątkowały serię cenionych filmów klasy "B". Niestety, Steven Palmer Peterson jest fabularzystą niewystarczająco przytomnym, niezdarnie żonglującym ekranowymi kliszami.
-
Doszlifowana choreografia i piękne lokacje zdjęciowe nie budują jednak udanego projektu. Klęska filmu - o której spokojnie można mówić - jest logiczną konsekwencją jego licznych wad. Najbardziej kardynalna z nich to nieciekawy, usłany schematyzmem scenariusz.
-
Nie jest przyjemnie okropny, jest po prostu kulawy.
-
Obraz Baxleya włada pewnym urokiem, tyleż tanim co i przyjemnym, nie budzi jednak szczególnego poruszenia, jako miks filmu akcji i horroru science-fiction wypada raczej blado.
-
Jako film jest przeciętny w swojej przeciętności, jako sequel - zawodzi srogo.
-
Florentine, dowodząc dojrzałości reżyserskiej, ofiaruje swoim aktorom duży komfort w kreowaniu scen kopanych. Można odnieść wrażenie, że projekt uzależniony jest od tempa ich ruchu czy kształtowania ciał. Swoboda aktorów pozytywnie wpływa na plastyczność obrazu.
-
Nie jest potworem, jakiego często się z niego robi. To niewygórowany, pełen wad, a jednak cieszący powrót do przeszłości, powstały z prawdziwą adoracją gatunku męskiego kina akcji.
-
Choć "The Protector" z dobrej próby reżyserią nie ma nic wspólnego, nadal jest obrazem wartym polecenia.
-
Tanizna dla wąskiego grona odbiorców, za to godna rekomendacji.
-
To w zasadzie półtoragodzinny odcinek "Słonecznego patrolu".
-
Ambitnemu wątkowi pobocznemu i trafnym doborom obsadowym postanowiły towarzyszyć nieprzystępna praca operatora oraz skondensowany wysiłek reżysera, taszczący film do napisów końcowych bez większej iskry. Historia to stara jak świat: frapujący scenariusz tonie w strumieniu kiepskiej reżyserii. Całość, mimo wszystko, zasługuje na uwagę ciekawskich.
-
Po "Strike Commando 2", filmie porywającym i zaskakująco dobrym, "Born to Fight" zawodzi. Przeciętny Kowalski nie znajdzie w tym obrazie nic interesującego. Film warto natomiast polecić miłośnikom akcji z nurtu "euro war". Oni na pewno docenią postać głównego bohatera, wątki zapożyczone z kina amerykańskiego oraz tanią, lecz władającą nieodpartym urokiem sensację.
-
Śmiesznie też nie jest, mimo zapewnień producentów i daremnych przymiarek aktorów do efektywnego żartu. Chuck Norris spędzający na ekranie pięć minut, połowę z tego opowiadając jeden ze słabszych kawałów o sobie samym, nie jest śmieszny.
-
Za sprawą wartkiej akcji, rzetelnych popisów kaskaderskich i humoru "The Marine", w Polsce wydany pod tytułem "W cywilu", urasta do rangi strawnego kina akcji. Film Johna Bonito nie zakrawa i prawdopodobnie nie miał zamiaru zakrawać na dzieło kultowe, sprawdza się natomiast jako propozycja na jednorazowy seans.
-
"Commando" nazywany bywa "grzeszną przyjemnością" lub filmem "tak złym, że aż dobrym". Niesłusznie. To obraz recytujący standardy kina lat osiemdziesiątych jednym tchem, od pierwszej do finalnej minuty.
-
Mordobić i bijatyk nie brakuje w "Krwawym ringu" wcale, podobnie zresztą jak sztucznych cycków i suchych dialogów - wszelkie jatki oparto jednak na niedopracowanej choreografii oraz przelewającej się zewsząd czerwonej farbie plakatowej. Film Bradforda Maya poleciłbym chyba tylko niezbyt rozgarniętym kinematograficznie fanom Mariusza Pudzianowskiego. Najlepiej takim uczącym się w pierwszej klasie gimnazjum.
-
Film Andersona warto obejrzeć jako rip-off serii "Die Hard". Można ujrzeć w nim także kultową pozycję w filmografii Jeffa Wincotta lub relikt czasów znacznie bardziej przyjaznych niszowemu kinu akcji.
-
Ten bardzo prowizoryczny obraz to przede wszystkim wabik dla potencjalnych producentów. Choć Solberg nie wydaje się być interesującym reżyserem, odtwórca głównej, tytułowej roli przyciąga wzrok i uwagę.
-
Rozczarowuje - nawet, jeśli ogląda się go tylko ze względu na znane nazwiska.