-
Kino na wskroś autorskie, bezkompromisowe formalnie, konsekwentnie skonstruowane, stawiające widza nisko na liście priorytetów. Treści w nich zawarte należą do tych prostszych, brak w nich emocjonalnego wyczucia z Pora umierać.
-
Choć wystawiona przeze mnie nota jest negatywna, nie chcę kończyć recenzji gorzkimi nutami. Jednym z największych atutów Festiwalu Pięć Smaków jest to, jak często przybliża on do nowych artystycznych perspektyw. Duchy przeszłości wywodzą się z nabierającego pędu Mollywood, reżyser chciał zaś swoim filmem stworzyć coś, czego w lokalnej branży jeszcze nie było.
-
Jak najbardziej przyjemne doświadczenie. Scenariusz zapewnia całkiem sporo okazji zarówno do śmiechu, jak i skromnej refleksji. Z kolei tło audiowizualne służy za piękne, kojące tło.
-
Natalie Morales zaliczyła Lekcjami języka debiut tyleż udany, co pozbawiony tożsamości. To film ciepły, lecz często zbyt gorzki, by uznać go za reprezentanta "feel-good movies". To obraz poruszający ważne kwestie społeczne, ale zbyt skupiony na narracji o przyjaźni, by w pełni wykorzystać potencjał tematyki.
-
Niestety produkcja ta jako pewna skomponowana całość jest projektem nieudanym na każdej przestrzeni, spójnym jedynie w konsekwentnym prezentowaniu coraz większych i coraz dotkliwszych rozczarowań, które, choć osobno nie wywoływałyby takiego poruszenia, spięte razem doprowadzają na skraj wytrzymałości. Wraz z napisami końcowymi nie czułem buzującej złości ani cynicznego rozbawienia, a jedynie żal nad pogrzebanym przez gatunkową koncepcję potencjałem każdej z nowel.
-
Najlepszy film tegorocznego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni i liczę, że gdy nadejdzie jego premiera, jak najwięcej osób da Joannie Satanowskiej szansę. Tak kreatywny, a przy tym dojrzały formalnie i treściowo debiut to wspaniały zwiastun przyszłości zarówno reżyserki, jak i polskiej kinematografii.
-
Z suchego, ekonomicznego bilansu zysków i strat wynikałoby zatem, że jego najnowszy pełny metraż musiałbym umieścić w samym centrum skali ocen. Na szczęście recenzje to nie giełdowe algorytmy i najważniejszy jest w nich element ludzki. Dlatego też, dostrzegając ogrom pasji i ambicji twórców, czuję się wewnętrznie zobligowany do delikatnego popchnięcia Komara ku pozytywnej nocie.
-
Jak mawia główna bohaterka: "Ćwicz z ciałem, które masz, a nie z ciałem, które chciałbyś mieć". Ze Sweat jest tak, jak z takimi motywacyjnymi frazesami - chęci są dobre, ale efektom najczęściej towarzyszy po prostu rozczarowanie. Ja zaś ze swojej strony muszę oceniać film, który do recenzji dostałem, nie zaś taki, jaki chciałbym dostać. Stąd poniższa ocena.
-
Gniazdo od pierwszych minut prezentuje potencjał, do bycia filmem przynajmniej dobrym. Umiejętna reżyseria, świetna praca pionów audiowizualnych i solidne aktorstwo zderzają się jednak z miałkim scenariuszem, który zamiast w pełni ukształtowanym, artystycznym dziełem, wydaje się być tylko kanwą do dalszej, bardziej szczegółowej, literackiej pracy. Solidne fundamenty niestety nic nie zdziałają, gdy ściany zrobiono z kartonu.
-
To dokument, któremu nie brak klimatu i intrygujących materiałów, ale przy tym taki, któremu brakuje wielowymiarowości bohaterów, mimo że to na nich kładzie większość ciężaru. Niemniej jednak, kryje w sobie na tyle dużo serca, że jest w stanie zainteresować prezentowaną kulturą, nawet jeśli estetyka jej sztuki nie idzie w parze z gustami odbiorcy.
-
Nie jest więc ani dobrym horrorem, ani dobrym dramatem, ani postmodernistyczną satyrą. Wychodzi na to, że po prostu nie jest warta waszej uwagi.
-
Kacper Anuszewski swym debiutem sprawił, że z pewnością na długo go nie zapomnę. Jego nazwisko będzie nawiedzać mnie, gdy tylko na chwilę zatopię się w rozmyślaniach o tym, jak świetne kino potrafimy w Polsce tworzyć.
-
Seans najnowszego Terminatora nie jest przy tym wszystkim doświadczeniem nieprzyjemnym. Kolejne sceny akcji i znajome wąti skutecznie utrzymują uwagę, a muzyka mile łechce ucho. Niestety, mimo wszystko praktycznie nigdy nie zdarzyło się, by moje serce, reagując na wydarzenia na ekranie, zabiło mocniej z ekscytacji, a to w kinie akcji niedopuszczalne.
-
Mitevska potrafi wywołać emocje. Część scen i sytuacji przedstawionych w filmie jest w stanie pobudzić empatię, wywołać frustrację, poirytować na tragiczny, patriarchalno-religijny system Macedonii. Niestety są to emocje, wywołane w tak tani i płytki sposób, że prędko odrzuca się je, czując, że ich filmowe źródło nie przystaje do wagi tematu.
-
Mógłbym dalej wymieniać kolejne wady "Solid Gold", jak choćby zdjęcia Arkadiusza Tomiaka zadymione tak bardzo, że u obecnego na sali strażaka wywoływały zawodowe zaniepokojenie, ale to już kopanie leżącego.
-
W kilku co bardziej fantazyjnych scenach i motywach Ari Aster udowadnia, że jest w stanie intrygować. W przyszłości chciałbym się przekonać, że potrafi też zachwycać. Sztuka ta przy "Midsommar" mu jeszcze nie za bardzo wyszła, ale z najlepszymi życzeniami na przyszłość czekam aż mu się uda.
-
Pif-paf nie było prawie w ogóle, więc jak nie przepadacie za tym, to się nie ma czego bać. Akcji za wiele tutaj nie uświadczycie, ale nie jest to też kino "czynności dla samych czynności".
-
Dobrze się w tej Ameryce bawiłem. Domy mają ładne, auta duże, dziewczyny uśmiechnięte a sekrety dobrze chowane. Co prawda na zbyt wiele dojrzałości emocjonalnej i poważnych rozterek ich tam nie stać, ale nikt się tego po nich nie spodziewał.
-
Bez względu na wszystko wiem, że to kino, które bez względu na to czy jesteś zaprawionym koneserem Wernera Herzoga, czy może specjalistą od wyczynów Stevena Seagala, może w sobie rozkochać. Tak jak rozkochało mnie.
-
"Marlina..." była intrygującym doświadczeniem, zarówno dzięki lokacji, w której ją oglądałem, jak i lokacji, z której film pochodził, bo nowe zbliżenia do kultur mi relatywnie obcych zawsze są dla mnie źródłem zaciekawienia. Przepowiadam - dajcie Suryi historię z interesującą intrygą, która rozgrywa się głównie we wnętrzach oraz Pasolanga za kamerą i jest spora szansa na to, że dostaniecie indonezyjskie arcydzieło.
-
"Player One" to frajda. Z papierowymi postaciami, prostym scenariuszem, amerykańskim patetyzmem, ale frajda. Jeśli jak ja, kochasz tę często deprecjonowaną przez wielce dorosłych i poważnych popkulturę, to powinieneś się dobrze bawić. Jeśli nie kręcą cię takie klimaty, to spokojnie możesz sobie odpuścić.
-
Mógłbym poruszyć tu jeszcze kwestię marnie i dość niejasno rozwiązanej fabuły, dziur w koncepcji, które te wszystkie zmyślne pomysły na przeżycie bohaterów próbują średnio udanie łatać, czy emocjonalnego tandeciarstwa, ale to nie mierzi już tak mocno wobec genialnego pomysłu wyjściowego. Niemniej jednak wymienione wyżej trzy grzechy główne już tak.
-
Jeśli coś złego mogę o "Happy Endzie" napisać, to że zwyczajnie... nie zachwyca. To dobra produkcja, motywująca do przemyśleń na kilka aktualnych tematów, ale nigdy nie wprawiła mnie w osłupienie czy jakieś większe emocje, nawet gdy dochodziło do wydarzeń tragicznych. Nie umniejsza to jednak faktu, że Haneke po prostu się sprawdził.
-
No i jak widać, dało się. Można było stworzyć polskie kino sensacyjne z bluzgami, spluwami, tajemnicami, alkoholami, narkotykami, juchą, twardymi facetami i pięknymi autami - i to takie porządne. Dzięki, Panie Pasikowski.
-
Obraz tyleż dobry, co bardzo w przestrzeni emocjonalnej neutralny.
-
Lśnienie dało nam przynajmniej 3 "naj": najpopularniejsza scena otwierania drzwi bez użycia klamki, najbardziej ikoniczny wzór dywanu i najbardziej przerażające bliźniaczki w historii kina. Dla mnie jest to też najbardziej ulubiony obraz Kubricka, choć paru jeszcze nie widziałem.
-
Bardzo przyzwoita produkcja, która dla osób zainteresowanych dyscypliną może być dziełem objawionym. Ja zaś najwięcej przyjemności miałem z tego, że film twierdzi naraz, że jest najwierniejszym odwzorowaniem prawdy, ale też że prawda absolutnie nie istnieje, pozostawiając takiemu mnie duże pole do zabawy światem przedstawionym, choć niby takim historycznym... i realnym.
-
"Czarna Pantera" może podobać się jako rozrywka dla samej rozrywki, ale tylko przy bardzo dobrym nastawieniu. Świat przedstawiony rzeczywiście potrafi wciągnąć i zachwycić, ale treść filmowa zawodzi na niemal każdej linii.
-
Nić widmo jest warta waszych pieniędzy, czasu i wyobraźni.
-
Porządne kino, ale nie polecam wybierania się na niego do kina. Jeśli będziecie mieli okazję, to dajcie mu szansę i może wcześniej obejrzyjcie "Zanim stracimy wszystko".
-
Na ten moment "Róża" stoi na moim podium najlepszych, pełnometrażowych, polskich produkcji. To zdecydowanie najlepszy twór głośnego reżysera, któremu należy się pełnia sprawiedliwości w świetle częstych kontrowersji.
-
Biję pokłony Jamesowi Franco w jego roli życia, który zmierzył się z postacią Tommy'ego Wiseau i wyszedł ze starcia obronną ręką. Nie jest on kopią twórcy, a jego aktorskim portretem. A niech mu będzie - reżyserii też gratuluję. Co się naśmiałem i nastresowałem to jednak w większości jego zasługa.
-
Niekoniecznie musicie pędzić do kina, ale jeśli za pół roku nie będziecie wiedzieli jak spędzić wieczór, a jakaś stacja telewizyjna zaoferuje Wam seans "Cudownego chłopak", złapcie przyjaciela i spędźcie razem przyjemny rok szkolny z Auggiem.
-
Nie sili się na jakiś jeden, potężny morał, ale bardziej skupia się na idei małego dobra, czynionego w codziennych uczynkach. A to wszystko opatulone autentycznie zabawnym humorem. Kontynuacja przygód cudownego misia to moja największa niespodzianka roku i jakże słodka to niespodzianka.
-
Film niezwykły, obok której nie powinniście przechodzić obojętnie... szczególnie jeśli tęsknicie za letnimi popołudniami wśród bloków i placów zabaw.
-
Dobry film. Ale tylko dobry. Za dużo w nim zmarnowanego potencjału, aby można go było postawić odrobinę wyżej. Jeśli chcecie się wybrać na coś biograficznego, powiązanego ze sportem, wybierzcie się na "Najlepszego".
-
Przynosi masę przyjemności i dziecięcej radości, pomimo elementów, które każą się łapać za głowę.
-
Warto wybrać się na trzecią już w ostatnich latach produkcję o rodzinie Beksińskich. Warto też jej seans kontynuować obejrzeniem ostatniej rodziny.
-
Nie bądźcie tacy, zróbcie polskiej kinematografii prezent na święta. Wydajcie ciężko zarobione pieniądze i pójdźcie do kina na "Cichą Noc". Dzięki temu w przyszłości będziemy mogli dostawać więcej takich skarbów.
-
Trochę tu narzekania, jednak muszę przyznać, że dzięki "Piosence Finałowej" zacząłem patrzeć na Wojciecha Młynarskiego nie jak na piosenkarza, kompozytora, poetę, czy scenarzystę, ale jak na artystę.
-
Kończąc seans, chciałem nowemu obrazowi Kaurismäkiego dać ocenę niższą. Czasem się zaśmiałem, czasem naszła mnie chwila refleksji, ale nic nie zrobiło na mnie większego wrażenia. Jednakowoż ilość satysfakcji, którą wyciągnąłem z późniejszego rozbierania filmu na części pierwsze w ramach konwersacji, po prostu mi na to nie pozwoliła.