Niedawny nabytek Popkulturowców. Zdążył napisać kilka recenzji od 15 września, każda na bardzo wysokim poziomie i na pewno nie zamierza zwalniać. Wykazuje się dużą wiedzą o popkulturze, szerokim gustem filmowym i nie tylko, ale i dużą elokwencją i wiedzą ogólną.
-
W 80. rocznicę Bitwy o Monte Cassino w kinowym repertuarze zakwitają Czerwone maki. To mitologizowane wręcz wydarzenie, jak wiele innych, mniej lub bardziej ważnych tematów, tradycyjnie mocno dzieli nasze społeczeństwo. Twórcy na szczęście nie wychwalają tu wyłącznie jednej strony, a sam film wypada całkiem nieźle i nadal trzyma naprawdę solidny poziom polskiego kina historycznego
-
Debiut Celine Song nie jest tylko zwykłą historią o miłości, która nie dostała szansy na poddanie próbie. To przede wszystkim świetnie zagrana, piękna i subtelna opowieść o uczuciu, przeznaczeniu i akceptacji, która zostaje z nami na długo po seansie
-
Ali Abbasi przedstawia nam prawdziwą historię nie za pomocą romantycznych metafor, czy wizualnych upiększeń, tylko bez ogródek, w sposób surowy, brutalny i naturalistyczny. Bo w Holy Spider nie ma niczego pięknego, wzniosłego czy romantycznego. Jest za to szczera prawda, niesprawiedliwość społeczna i ukazanie, do czego prowadzi radykalny fundamentalizm.
-
Mimo, że ma wszystkie cechy koreańskiego dramatu kryminalnego w stylu noir, to zaskakuje jeszcze niesamowitą subtelnością i wyważeniem. W przeciwieństwie do Trylogii zemsty czy Służącej, Park nie szokuje krwawymi czy przeerotyzowanymi scenami. Choć niestety, Podejrzanej zdecydowanie nie można uznać za jego najlepszy film.
-
Colin Farrell i Brendan Gleeson kolejny raz potwierdzają, że stanowią idealny, charyzmatyczny duet. Tu - w niby prostej historii o z pozoru dziwnym konflikcie wieloletnich przyjaciół, którą można interpretować na różne sposoby.
-
Skromny film o podróży osiołka spełnił rolę przypowieści, metaforycznego spojrzenia oczami zwierzęcia na nas samych. Co ludźmi kieruje, jakie podejmują decyzje i jak często wiele znaczą z pozoru błahe działania.
-
David Cronenberg w końcu wraca do body-horrorów, a ludzie masowo wychodzą z kin. Czy dobrze świadczy to o typie filmu, jakim on jest? Zdecydowanie tak. Czy poleciłbym seans Zbrodni przyszłości nafajny wypad do kina? Zdecydowanie nie.
-
Bardzo mocną stroną filmu jest to, czym zawsze stały adaptacje oparte na książkach Stephena Kinga, czyli młodzi bohaterowie. Mistrz kina grozy może być dumny z syna, że na podstawie jego opowiadania powstał naprawdę solidny kingowy film.
-
Zimowy klimat filmu, pomimo czasem sztucznie wyglądającego śniegu, działa mocno immersyjnie. Zapewne oglądając go w domu sięgnęłoby się po kocyk, zwłaszcza, kiedy w głośnikach nieustannie wieje. Tyle, że niestety czasem po prostu wieje nudą. A samej Małgorzaty Szumowskiej w jej filmie, mimo wszystko niestety, nie ma za wiele.
-
Na pierwszy rzut oka, jak powiedzą wielcy znawcy kina, to zwykła chińska bajeczka. Jednak dalej, głębiej, dostajemy pięknie przedstawiony świat. Świat, który pod tą charakterystyczną kreską, pod feerią barw, pod wspaniałymi, dźwięczącymi w głowie przez następne godziny piosenkami, nie jest zwykłą bajeczką. To dojrzałe społeczne kino, poruszające ważne życiowe problemy, z pozoru zwyczajne, a przez to często bagatelizowane.
-
Świat przedstawiony również jest dobrze ogarnięty, a to dlatego, że było widać na to pomysł. I choć w filmie jest pełno przekleństw, nagości, używek, wulgarności, agresji, rasizmu i ksenofobii, to bohaterowie nie są surrealistycznymi, wyimaginowanymi i odpychającymi tworami. Są nam w jakiś osobliwy sposób bliscy. Ich codzienne problemy - trudne sprawy - są jakby naszymi sprawami, naszą codziennością, niczym odrealnionym.
-
Na nowy Zaułek koszmarów na pewno warto się wybrać. Guillermo del Toro nie przeszarżował w złą stronę. Choć kilka razy odpiął wrotki i zdołał wpleść do swojej interpretacji klasycznego filmu brutalność i współczesność. Jednak takie zmiany warto popierać, kiedy nie są to robione pod publiczkę nikomu nie potrzebne korekty ideologiczne.
-
Świetny film, w moim odczuciu jeden z najlepszych w dorobku Paula Thomasa Andersona, a konkurencja jest tu spora. Anderson kolejny raz udowadnia, że to nie wielkie wydarzenia są sercem jego historii, tylko życie i przedstawienie bohaterów. Nie mamy tutaj widowiskowych scen, z którymi będziemy ten film kojarzyć. Za to na pewno wspomnimy Alanę i Gary'ego, czy Kalifornię z lat '70.
-
O ile The Office przedstawiało życie firmy w sposób groteskowy, przesadzony i wyśmiewający wszelkie te dziwne praktyki, to Szef roku zostawia nas z nieco innymi odczuciami. Bardziej negatywnymi, bardziej uświadamiającymi nas, że to jednak nie jest komediowa fikcja oglądana do obiadu dla poprawienia nastroju. Że The Office pokazywało to samo, ale w krzywym zwierciadle. Tu zwierciadło jest prawdziwe i niewybaczalne, niczym wskazania idealnie wykalibrowanej wagi.
-
Ostatnią noc w Soho trzeba po prostu przeżyć, bo jest tu na co, a zwłaszcza na kogo popatrzeć. Mamy tu ciekawą historię, świetne aktorstwo, doskonały montaż, dobre elementy horrorowe i oldschoolową ucztę dla uszu. Jak ktoś nie lubi którejś z wymienionych rzeczy, to zawsze znajdzie pokrycie tego w innych zaletach.
-
Każdy zapewne ma swój własny feel good movie, film, po którym czujemy się bardzo pozytywnie, przywraca wiarę w ludzi, zaczyna się mieć motywację do działania. A czasem wiemy, że wychodząc z seansu, jedynym głosem, jakiego możemy się spodziewać po opuszczeniu sali, jest ewentualnie cichsze niż zwykle wyrzucanie opakowań po przekąskach, jeśli w ogóle ktoś pokusił się je zabrać do kina. Oto przedstawiciel na pewno mniej popularnego, może nawet oficjalnie nienazwanego gatunku feel bad movie: Aida.