-
"8-bitowe Święta" są jak taka przypominajka. Powrót do dobrej zabawy. Do tego z morałem na koniec. Nic tylko przyklasnąć takiemu połączeniu i dać szansę dziwacznemu tytułowi, który pewnie większości dzisiejszych nastolatków niewiele będzie mówić. Dla starszych może zaś być jak powrót do domu.
-
Nie jest stylową, nowoczesną komedią familijną. Lecz ma tyle pokrzepiającego żaru w sobie, że potrafi w jednej chwili odgarnąć negatywne myśli. Dla psiarzy w szczególności to powinna być produkcja z gatunku "must see". Pozytywnie zakręcona słodko-gorzka bajka, dla wiernych towarzyszy.
-
Absurd tu goni absurd, którego potencjał nie został nawet wykorzystany. Świąteczny niewypał.
-
To produkcja zapatrująca się na takich widzów, którzy po odejściu od deserów mają ich powyżej wszystkiego. I brak głównego wątku raczej ich nie rozproszy. Za to pośmieje się z kontrastów, które uwypuklone są bardziej niż zazwyczaj. Miłość to widać w tej produkcji twór, jak Yeti, którego twórcy chcieli szalenie ominąć. Dając aktorów u których ta "chemia" jest tak samo często widoczna jak pierwsza gwiazdka na niebie.
-
Czuje się, że jest to jednak przybudówka niż napisana od nowa historia. Jednak widać także, że z Transformersów para jeszcze nie opadła i po dwóch poprzednich koszmarkach seria jeszcze ma szansę się odbić.
-
Skłania do dyskusji. A to zwykle dla większości filmów zbyt wiele. Do filmów do których nawiązuje trochę mu brakuje, ale nawet jak się nie bawiło lalkami tę barbie warto zobaczyć.
-
U nas dobra komedia romantyczna trafia się jak szóstka w Lotto. A ta nie jest wyjątkiem.
-
Przyzwoity film, bez fajerwerków, ale te już raczej będzie przygotowywała kolejna ekipa, pod wodzą Jamesa Gunna. Tu ten zaserwowany koniec nie jest wcale taki zły.
-
Pójście na łatwiznę. Dający koszmarny seans o którym chciałoby się zapomnieć. Zdjęcia ładne.
-
"Kręcisz mnie" na maksa nie rozbawi. Jak na francuską komedię rubasznością nie powali. Tym nad czym można się przy niej pochylić to prostota. Nie zastanawia się nad niczym tylko chłonie się obraz. Ani nie zgorszy technikaliami, ani fabularnie nie spowoduje cofnięcia. Przyjemnie, choć może niezbyt pożytecznie, bo wokół pełno wybitniejszych produkcji.
-
"Miłość jest blisko" zderza się mocno z rzeczywistością. Postacie nie są wyimaginowaną twórczą inspiracją o super bogatych i super wystrzałowych ale takich, których można by spotkać wszędzie wokół. Nie ma fajerwerków i pustych dowcipów. Kręci się to wszystko jak życie. Ani lepiej ani gorzej. Tak pół na pół.
-
"Uwierz w Mikołaja" tegoroczną niszę zagospodarowało tak jak każdy by się spodziewał. Nie jest to jednak produkcja, którą należałoby szybko ominąć. Czasem w tych schematach można odkryć prawdziwe złoża wrażliwości i piękna, które dzieje się wokół nas. I to się pani scenarzystce Łepkowskiej udało przekazać.
-
Konkludując, rok 1979 nie był dobrym rokiem na wprowadzanie marvelowskich postaci. A na prawdziwego Kapitana Amerykę przyszło długo widzom poczekać.
-
Inspiracje inspiracjami ale już dwie kontynuacje "Anakondy: Polowanie na Krwawą Orchideę" były bardziej rozbudowane fabularnie. I poniekąd w drugoplanowych rolach miały aktorów z dorobkiem. Tu nie ma co marzyć stąd trzeba uciekać.
-
Niestety ale to jest kolejny przykład jak technika nie była jeszcze gotowa, ani ludzie biorący udział w tego typu produkcjach, a potworki jakie z tego powychodziły teraz budzą tylko grozę.
-
Nietypowe połączenie stereotypowej historii. To co wyróżnia film Lyncha to detale, ale takie, które wyróżniają go na tle innych podobnych fabuł. Najważniejsze, że nic tam nie jest dodane na siłę, i nawet największa fantasmogoria potrafi się obronić. To czyni seans czymś może nie tyle niezapomnianym co wyróżniającym się na tle podobnych sobie historii. Do najbardziej znanych filmów brakuje mu jednak większej nietypowości.
-
"Potwór z Czarnej Laguny" to film "grozy" za którym owe pojęcie się prawie w całości nie kryje. Przeboleć można wiele ale mieszanki rozlazłego scenariusza i nawet nie letnich scenek tzw. grozy już nie. O potworze nie wspominając bo niestety to nie były jego czasy.
-
Jest wyboiście ale tym razem wydeptana przez trójkę postaci droga gładko i charakternie prowadzi do celu. Czekam na sequel.
-
Thriller erotyczny to to nie jest, jak chciałby dystrybutor w opisie. Różnobarwny dramat odkrywający to jak sytuacje mogą wyrwać się spod kontroli i jak część ludzi może to wykorzystywać do własnych celów.
-
Bez Douglasa oglądanie tej produkcji traciłoby na wartości, a tak charyzmatyczność i wielkość aktora trzyma film z dala od mielizn.
-
Do horroru nie zbliża się nawet na wyciągnięcie noża. To niezła opowiastka o rodzinnych problemach, pokonywaniu własnej przeszłości. Skupiając się na tym można wyjść z seansu nawet zadowolonym. Jednakże oczekując jatki można się srogo rozczarować.
-
Dla fanów "Różyczki" i Magdaleny Boczarskiej rzecz obowiązkowa.
-
Z jednej strony potrafi zaskoczyć, z drugiej poprzez nawarstwianie się wątków o różnej amplitudzie traci z czasem swój urok. Bo nawet kryminalny znój śledztwa trzeba jakoś ubrać. Tu mam wrażenie, że na jeden karb zostało nałożonych za dużo sukien. Efekt trochę zajechany, ale do obejrzenia.
-
Godny kandydat do Oscara.
-
Stara się jeszcze bronić rolą Jakuba Gierszała, który w roli szpiega odgrywa najlepsze sceny ze sobą jako Langerem w serialu "Chyłka". Gierszał jak kameleon potrafi się przeistoczyć z cichego, porządnego gościa w bestię, która bez skrupułów potrafi zniszczyć każdego na swej drodze. Maszynę do zabijania. I na tych barkach film trzyma się jeszcze na wodzie. A podobna rola utorowała przecież karierę Matta Damona do szerokiej publiczności. Tu wychodzi na to, że film nie, aktorstwo tak.
-
Bo niestety ale "Znachor" Gazdy to mniej emocji więcej "podróży" dorożką po płaskich ulicach. Ulice podobne, miejsca obok których się przejeżdża także przypominają te które już widzieliśmy, ale wiemy już, że to nie to samo.
-
Ciekawa choć nie zajmująca jak powinna historia. Część postaci pojawia się tylko na moment, część jest pokazana jako ważne, co w późniejszym toku fabuły wybija trochę z pantałyku. Nie ma szans żeby dobrze się im przyjrzeć, tak jak potraktowano postać graną przez Lichotę. Praktycznie zepsuto jego wątek. I tak też można się poczuć wobec wątków występujących w filmie. Branych garściami, by później zestawić dwa na krzyż. Aspiracje wielkie ale film przeciętny.
-
Oglądając jednak "Między nami żywiołami" zapomina się o regułach rządzących światem filmu. To rozrywka, której nie warto przepuścić. Dobra zabawa i już.
-
Stawia też kropkę nad i temu, że, o ile można sporo filmowi wypomnieć, więcej niesprawiedliwego, to nie to, że nie jest apolityczny. Jest. Dlatego też część pewnie odnajdzie się przy nim lepiej niż inni. Nie jest to jednak koronny argument, by film mieszać z błotem. Jest to też jeden punkt za tym, by iść i wyrobić sobie własne zdanie.
-
Do filmu pasuje maksyma: raz na wozie, raz pod wozem. Tym filmem Fox nie został zapamiętanym, ale Universal nie powiedział ostatniego słowa. I nie byłoby kilku wspomnianych wyżej kultowych już produkcji.
-
Grzebie w fabularnej "ziemi" niczym kura w poszukiwaniu jedzenia. Wątki różne są, ale konkluzje z nich żadne nie wynikają. Konflikty rodzinne pozostawione są same sobie. Emocji też film wykrzesać wielkich nie jest w stanie. Dialogi napędzane są, od biedy, ludowymi mądrościami, ale brak w nich żywiołowości. Najwięcej energii ma tu Mru niż to co przyszykowali twórcy wokół niego. Dla kota Oscar, dla twórców malina z krzaka.
-
To film-obraz do którego można się modlić jak do wizerunku Matki Boskiej w Częstochowie, i tyle samo się z tego modlenia wyniesie.
-
"Życie" jak w życiu przelata te dobre i złe momenty. Takie które chciałoby się przewinąć i takie, które chciałoby się zatrzymać. Zatrzymać się jednak tego nie da. A przynajmniej w pokojowych warunkach. W szukaniu inspiracji ten film ma sporo do przekazania. Nie ważne gdzie jesteś, ile już jesteś, zawsze tego "ospałego" melonika możesz się pozbyć.
-
Równie dobrze cały film mógłby się kręcić tylko na tunezyjskich ulicach, albo w saunach, a głębsze relacje mógłby sobie reżyser odpuścić. Bo ewidentnie zboczył z kursu. Dla chcących jednak posmakować innych kultur, ale bez zagłębiania się w fabularne zawirowania idealne rozwiązanie.
-
Plakacik fajny, taki odstający od całej tej produkcji. Następnym razem niech stworzą film z plakatów, wtedy to może będzie twór bardziej dający się oglądać.
-
To akcyjniak jakich wiele. Po niezłym początku i odkrywaniu kolejnych kart akcja sprowadza się do typowego kopiuj wklej.
-
Barwna, choć prosta w przekazie historia wyciskająca łzy. Ile emocji tyle wzruszeń. Ile radości tyle smutku. I choć oryginalnością nie grzeszy, i choć nie jest wierna książce, to dla miłośników zwierząt będzie dobrym rozpoczęciem przed tą mglistą i zimniejszą porą roku.
-
Zabierając się za tę produkcję należałoby umościć się wygodnie, zabrać poduchę i czekać kiedy trafimy w ręce Morfeusza. W moim wypadku nastąpiło to szybko i nawet nieoczekiwanie, bo jednak wiązałem z filmem na więcej dobrej jazdy niż po ostatnim "Shazamie" czy "Black Adamie". Tyle tylko że z całego filmu to prolog trzyma najlepiej w napięciu. Dalej jest niestety już tylko gorzej.
-
Ważny temat, ale przez twórców ledwo liźnięty.
-
Kino aż za bardzo letnie. Skaczące po mieliznach. Menażeria też mizerna, a chaosu robią mniej niż sławetne "Szczęki" Spielberga. A aspektów komediowych ma mniej niż w dwóch częściach "Piranii" razem wziętych. Kino bardzo dołujące. Grafika rekinów ładna, szczególnie z bliska. Usypianie w cenie biletu.
-
We mnie wzbudził skrajne emocje. Coś tam się o filmie słyszało ale do seansów nie nachodziło. Z jednej strony to powolny, czasem zbyt jednostajny, teatralny cyrk osobliwości. Z drugiej strony to wejrzenie w głąb emocji postaci, które stawiane są na ostrzu nożna.
-
Kończy się tak, że tylko czekać na następną część. Moja myśl po obecnych przygodach jest taka, że musiałoby upłynąć sporo wody w Wiśle żebym zabrał się za kolejne wojaże Pana Samochodzika w wykonaniu Netflixa.